Okres | Wizyt | Odsłon |
Dziś | 4 | 9 |
Wczoraj | 328 | 806 |
Ostat tydzień | 1318 | 3228 |
Ostat. dwa tyg. | 2859 | 7169 |
Ostat. miesiąc | 6946 | 17289 |
Ostatni rok | 95617 | 237044 |
Razem | 1958862 | 4247798 |
Ostatnio dodane:
Czy zawał serca policjanta to choroba zawodowa.
Statystyka zabija policjantów?
Policja nie chce uznać zawału-na jaki zmarł w pracy 32-letni asp. Arkadiusz Macieżyński-za wypadek na służbie. Zeznania policjantów wskazują, że wykończył go "nacisk na statystykę".
Przed Sądem Pracy w Warszawie zaczął się niezwykły proces. Wdowa po policjancie pozwała komendanta stołecznego, gdy ten odmówił przyznania odszkodowania za wypadek na służbie. Walczy o 40 tys. zł.
Twierdzi, że zawał serca męża nie był przypadkowy. Powodem był stres spowodowany naciskiem przełożonych na wyniki. Potwierdzają to jego dawni podwładni. Wczoraj w sądzie podkreślali, że składając zeznania, narażają się przełożonym. Bo śmierć Arka nic nie zmieniła.
Po raz pierwszy na światło dzienne wychodzi narzucona najpierw przez polityków, potem przez przełożonych presja wyników, statystyki w policji. Macieżyński nie chciał się jej poddać. - Uważał, że liczy się jakość, a nie ilość - mówił wczoraj K. (nazwiska policjantów operacyjnych powinny zostać tajne).
W sekcji kryminalnej komendy policji w śródmieściu Warszawy kierował referatem zajmujących się ściganiem włamywaczy. Mieli sukcesy, np. rozbili grupę "stropiarzy" specjalizującą się we włamaniach przez piwnice do sklepów z elektroniką. - Rozwiązanie wielkiej afery mniej się liczyło od zatrzymania pięciu rowerzystów - mówi wdowa Elżbieta Macieżyńska.
Zawał to nie wypadek
13 sierpnia 2007 r. Arek pojechał rano do komendy na ul. Wilczej. Gdy nie wrócił wieczorem, żona się nie zaniepokoiła. - Był na okrągło w pracy. Telefon w nocy - wstawał, telefon w święta - wychodził - opowiada przez łzy.
14 sierpnia o godz. 8.40 rano koledzy znaleźli Arka na podłodze, obok biurka w pokoju 601. Lekarz stwierdził niewydolność krążeniową, inaczej zawał. Prokuratura umorzyła śledztwo - śmierć była naturalna.
Najpierw - jak wynika z relacji wdowy i ojca - policja zachowała się bez zarzutu. Pomogła w pogrzebie, postawieniu pomnika na cmentarzu, przyznała rentę. Wewnętrzna komisja wypadkowa raport sporządziła dopiero w grudniu 2007 r.
- Przeżyłam szok - mówi wdowa. Komendant stołeczny nie uznał śmierci Macieżyńskiego za wypadek na służbie. Odmówił odszkodowania. Powołał się na przepisy ustawy z 1972 r., według których zawał nie mieści się w definicji wypadku na służbie.
"Asp. Macieżyński nie wykonywał żadnych zadań nadzwyczajnych wykraczających poza jego możliwości fizyczne i psychiczne. (...) Zgon nie był zdarzeniem nagłym, w czasie wykonywania obowiązków służbowych, spowodowany był przyczyną wewnętrzną mającą źródło w stanie chorobowym" - czytamy w orzeczeniu komisji.
Z akt sprawy wynika, że w ostatnich pięciu latach Macieżyński tylko kilkanaście dni był na zwolnieniach. Trafił na kardiologię, ale pięć lat wcześniej. Z corocznych badań okresowych nie wynikało, by nie nadawał się do służby.
Co więc go wykończyło? - Arek zmarł z powodu napięcia wywołanego stresem - nie mają wątpliwości rodzina i byli podkomendni. "Stres jest nieodłącznie związany z pracą wykonywaną przez funkcjonariusza policji" - broni się komendant stołeczny. Gdyby policjant został zastrzelony, to co innego. Ale sięgamy do wykazu chorób, z tytułu których policja może wypłacić odszkodowanie. Wymienia np. psychozy. Czy gdyby funkcjonariusz wykończył się nerwowo, rodzina dostałaby odszkodowanie?
W kulcie statystyki złapali niewidomego
Proces - w piątek odbyła się druga rozprawa - pokazuje, co stresowało Macieżyńskiego. Dwie odprawy dziennie, gdzie przełożeni omawiali wyniki.
Zeznaje dawny podkomendny: - Od kilku miesięcy Arek wracał z odpraw zdenerwowany, nie wytrzymywał tych nacisków statystycznych. W policji wprowadzono ranking komend. Statystyka ciągle się zmienia. Liczą się zatrzymani, nie to, co robimy. Złapać włamywacza na gorącym uczynku nie jest tak łatwo, ale pójść na Centralny i przyprowadzić czterech ćpunów tak. Arek tego nie wytrzymywał. K..., tak dalej być nie może - mówił.
- Żeby dobrze wyjść statystycznie, musieliśmy robić drobnicę, a to przecież my, kryminalni, jesteśmy oczami i uszami policji. Arek się na to nie godził, bał się, że w końcu "odbiją" poważni złodzieje i przez cztery-pięć lat się nie pozbieramy. Przełożeni tego nie rozumieli - opowiadał kolejny świadek z Wilczej.
W policji od zawsze panuje kult statystyki. Te najważniejsze (liczba przestępstw oraz wykrywalność) regularnie przestawiane są opinii publicznej. Ale w ciszy policyjnych gabinetów odbywa się wielkie liczenie wszystkiego, co się da. Sumuje się m.in. zatrzymanych, mandaty, ale też litry wody zużyte w toaletach.
Sekcja kryminalna, gdzie pracował Macieżyński, zajmuje się pracą operacyjną, czyli w uproszczeniu, dowiadywaniem się, kto dokonał albo planuje przestępstwo. I choć trudno taką pracę ująć w sztywne ramy, to i tu panuje kult statystyki.
Policjanci są rozliczani nie tylko z liczby zatrzymanych, ale też np. liczby dostarczanych meldunków operacyjnych, czyli cynków, jakie dostają od informatorów. Oczekiwania przełożonych są wyśrubowane, więc policjanci naginają statystyki.
- Była w Warszawie wielka obława, po jednym z alarmów bombowych. Dostaliśmy polecenie: bez zatrzymanych nie wracajcie. No i jeden z kolegów przywiózł dwóch mężczyzn, w tym niewidomego - słyszymy.
Na meldunki operacyjne też są sposoby. Jedną informację można rozbić np. na trzy. Opowiada policjant: - Dowiedziałem się, że grupa przestępcza kradnie kołpaki z samochodów na Powiślu. To pierwszy meldunek. W drugim piszę, że po spotkaniu z innym informatorem dowiedziałem się, że grupa działa w rejonie czterech ulic i liczy pięciu członków. W trzecim podaję nazwiska. Czy to nie bezsens?
Absurdalna dbałość o statystykę nasiliła się w policji za czasów komendanta stołecznego Ryszarda Siewierskiego, jego dwaj następcy utrzymali ten trend. Teraz komendą stołeczną kieruje insp. Adam Mularz. Jego rzecznik Marcin Szyndler zapewnił nas wczoraj, że ranking komend został zlikwidowany. - Nic się nie zmieniło, a w naszej sekcji jest nawet gorzej - usłyszeliśmy wczoraj na rozprawie.
Elżbieta Macieżyńska bawi na kolanach siedmiomiesięcznego Bartka. Ojciec go nie zobaczył. Ślub wzięli w 2005 r. Rok później przestali się tułać po wynajętych mieszkaniach. Wzięli kredyt, kupili niewielkie mieszkanie na peryferiach stolicy. Do spłacenia zostało jeszcze ok. 70 tys.
Cała rodzina zmobilizowała się, żeby jej pomóc. Odszkodowanie za śmierć męża na służbie nie załatwia sprawy, ale może pomóc. - Pieniądze nie są najważniejsze - mówi ojciec Arka.
Policjanci dodają: - Komenda powinna się zachować z honorem. Przyszliśmy tu po to, by walczyć o normalność.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Policja nie chce uznać zawału-na jaki zmarł w pracy 32-letni asp. Arkadiusz Macieżyński-za wypadek na służbie. Zeznania policjantów wskazują, że wykończył go "nacisk na statystykę".
Przed Sądem Pracy w Warszawie zaczął się niezwykły proces. Wdowa po policjancie pozwała komendanta stołecznego, gdy ten odmówił przyznania odszkodowania za wypadek na służbie. Walczy o 40 tys. zł.
Twierdzi, że zawał serca męża nie był przypadkowy. Powodem był stres spowodowany naciskiem przełożonych na wyniki. Potwierdzają to jego dawni podwładni. Wczoraj w sądzie podkreślali, że składając zeznania, narażają się przełożonym. Bo śmierć Arka nic nie zmieniła.
Po raz pierwszy na światło dzienne wychodzi narzucona najpierw przez polityków, potem przez przełożonych presja wyników, statystyki w policji. Macieżyński nie chciał się jej poddać. - Uważał, że liczy się jakość, a nie ilość - mówił wczoraj K. (nazwiska policjantów operacyjnych powinny zostać tajne).
W sekcji kryminalnej komendy policji w śródmieściu Warszawy kierował referatem zajmujących się ściganiem włamywaczy. Mieli sukcesy, np. rozbili grupę "stropiarzy" specjalizującą się we włamaniach przez piwnice do sklepów z elektroniką. - Rozwiązanie wielkiej afery mniej się liczyło od zatrzymania pięciu rowerzystów - mówi wdowa Elżbieta Macieżyńska.
Zawał to nie wypadek
13 sierpnia 2007 r. Arek pojechał rano do komendy na ul. Wilczej. Gdy nie wrócił wieczorem, żona się nie zaniepokoiła. - Był na okrągło w pracy. Telefon w nocy - wstawał, telefon w święta - wychodził - opowiada przez łzy.
14 sierpnia o godz. 8.40 rano koledzy znaleźli Arka na podłodze, obok biurka w pokoju 601. Lekarz stwierdził niewydolność krążeniową, inaczej zawał. Prokuratura umorzyła śledztwo - śmierć była naturalna.
Najpierw - jak wynika z relacji wdowy i ojca - policja zachowała się bez zarzutu. Pomogła w pogrzebie, postawieniu pomnika na cmentarzu, przyznała rentę. Wewnętrzna komisja wypadkowa raport sporządziła dopiero w grudniu 2007 r.
- Przeżyłam szok - mówi wdowa. Komendant stołeczny nie uznał śmierci Macieżyńskiego za wypadek na służbie. Odmówił odszkodowania. Powołał się na przepisy ustawy z 1972 r., według których zawał nie mieści się w definicji wypadku na służbie.
"Asp. Macieżyński nie wykonywał żadnych zadań nadzwyczajnych wykraczających poza jego możliwości fizyczne i psychiczne. (...) Zgon nie był zdarzeniem nagłym, w czasie wykonywania obowiązków służbowych, spowodowany był przyczyną wewnętrzną mającą źródło w stanie chorobowym" - czytamy w orzeczeniu komisji.
Z akt sprawy wynika, że w ostatnich pięciu latach Macieżyński tylko kilkanaście dni był na zwolnieniach. Trafił na kardiologię, ale pięć lat wcześniej. Z corocznych badań okresowych nie wynikało, by nie nadawał się do służby.
Co więc go wykończyło? - Arek zmarł z powodu napięcia wywołanego stresem - nie mają wątpliwości rodzina i byli podkomendni. "Stres jest nieodłącznie związany z pracą wykonywaną przez funkcjonariusza policji" - broni się komendant stołeczny. Gdyby policjant został zastrzelony, to co innego. Ale sięgamy do wykazu chorób, z tytułu których policja może wypłacić odszkodowanie. Wymienia np. psychozy. Czy gdyby funkcjonariusz wykończył się nerwowo, rodzina dostałaby odszkodowanie?
W kulcie statystyki złapali niewidomego
Proces - w piątek odbyła się druga rozprawa - pokazuje, co stresowało Macieżyńskiego. Dwie odprawy dziennie, gdzie przełożeni omawiali wyniki.
Zeznaje dawny podkomendny: - Od kilku miesięcy Arek wracał z odpraw zdenerwowany, nie wytrzymywał tych nacisków statystycznych. W policji wprowadzono ranking komend. Statystyka ciągle się zmienia. Liczą się zatrzymani, nie to, co robimy. Złapać włamywacza na gorącym uczynku nie jest tak łatwo, ale pójść na Centralny i przyprowadzić czterech ćpunów tak. Arek tego nie wytrzymywał. K..., tak dalej być nie może - mówił.
- Żeby dobrze wyjść statystycznie, musieliśmy robić drobnicę, a to przecież my, kryminalni, jesteśmy oczami i uszami policji. Arek się na to nie godził, bał się, że w końcu "odbiją" poważni złodzieje i przez cztery-pięć lat się nie pozbieramy. Przełożeni tego nie rozumieli - opowiadał kolejny świadek z Wilczej.
W policji od zawsze panuje kult statystyki. Te najważniejsze (liczba przestępstw oraz wykrywalność) regularnie przestawiane są opinii publicznej. Ale w ciszy policyjnych gabinetów odbywa się wielkie liczenie wszystkiego, co się da. Sumuje się m.in. zatrzymanych, mandaty, ale też litry wody zużyte w toaletach.
Sekcja kryminalna, gdzie pracował Macieżyński, zajmuje się pracą operacyjną, czyli w uproszczeniu, dowiadywaniem się, kto dokonał albo planuje przestępstwo. I choć trudno taką pracę ująć w sztywne ramy, to i tu panuje kult statystyki.
Policjanci są rozliczani nie tylko z liczby zatrzymanych, ale też np. liczby dostarczanych meldunków operacyjnych, czyli cynków, jakie dostają od informatorów. Oczekiwania przełożonych są wyśrubowane, więc policjanci naginają statystyki.
- Była w Warszawie wielka obława, po jednym z alarmów bombowych. Dostaliśmy polecenie: bez zatrzymanych nie wracajcie. No i jeden z kolegów przywiózł dwóch mężczyzn, w tym niewidomego - słyszymy.
Na meldunki operacyjne też są sposoby. Jedną informację można rozbić np. na trzy. Opowiada policjant: - Dowiedziałem się, że grupa przestępcza kradnie kołpaki z samochodów na Powiślu. To pierwszy meldunek. W drugim piszę, że po spotkaniu z innym informatorem dowiedziałem się, że grupa działa w rejonie czterech ulic i liczy pięciu członków. W trzecim podaję nazwiska. Czy to nie bezsens?
Absurdalna dbałość o statystykę nasiliła się w policji za czasów komendanta stołecznego Ryszarda Siewierskiego, jego dwaj następcy utrzymali ten trend. Teraz komendą stołeczną kieruje insp. Adam Mularz. Jego rzecznik Marcin Szyndler zapewnił nas wczoraj, że ranking komend został zlikwidowany. - Nic się nie zmieniło, a w naszej sekcji jest nawet gorzej - usłyszeliśmy wczoraj na rozprawie.
Elżbieta Macieżyńska bawi na kolanach siedmiomiesięcznego Bartka. Ojciec go nie zobaczył. Ślub wzięli w 2005 r. Rok później przestali się tułać po wynajętych mieszkaniach. Wzięli kredyt, kupili niewielkie mieszkanie na peryferiach stolicy. Do spłacenia zostało jeszcze ok. 70 tys.
Cała rodzina zmobilizowała się, żeby jej pomóc. Odszkodowanie za śmierć męża na służbie nie załatwia sprawy, ale może pomóc. - Pieniądze nie są najważniejsze - mówi ojciec Arka.
Policjanci dodają: - Komenda powinna się zachować z honorem. Przyszliśmy tu po to, by walczyć o normalność.
Źródło: Gazeta Wyborcza
16:00:09
Ostatnio dodane:
Jak oceniasz dotyczasowe deyzje Komendanta Głównego Policji?